– Nie jest to najbardziej emocjonująca kampania wyborcza. Czy społeczeństwo w ogóle obchodzą wybory samorządowe? A może politykom już się nie chce? W metropoliach pod tym względem sytuacja jest beznadziejna, bo co do zasady wiadomo, kto wygra. A jeśli tak, to po co się starać? – tak prof. Jarosław Flis ocenia w gazeta.pl kończącą się powoli kampanię wyborczą.
Wybory samorządowe 2024 – przypomnijmy – odbędą się już 7 kwietnia, tydzień po Wielkanocy.
PiS gdzieś się schował
Daleko jej do tego, czego świadkami byliśmy jesienią, kiedy wybieraliśmy parlament. Nie ma ostrych ataków na kontrkandydatów, nie ma celnych ripost, nie ma kłótni, a procesów w trybie wyborczym jest niewiele.
Linia sporu jesienią przebiegała między PiS a KO. Teraz jednak front – jeżeli w ogóle jest – to ledwo zaznaczony. PiS wystawiając kandydatów na burmistrzów czy prezydentów miast, nawet nie za bardzo eksponuje logo partii. Sami kandydaci wolą być postrzegani jako niezależni.
Skąd ta moda? Może w PiS uznano, że partyjny znaczek szkodzi? Może partia doszła do wniosku, że logo nie jest już magnesem przyciągającym wyborców. A może formacja odpuściła te wybory i pogodziła się z przegraną, skupiając się na czerwcowych wyborach do Parlamentu Europejskiego.
Gdzie te emocje?
Politolog dr Sergiusz Trzeciak ocenia, że kampania samorządowa została przykryta i zdominowana przez politykę krajową.
– A w niej dzieje się dużo: komisje śledcze, rozliczanie PiS, ale też spory wewnątrz koalicji. Te medialne sprawy ludzi interesują najbardziej – diagnozuje.
– Z perspektywy dużych ugrupowań ten stan rzeczy opłaca się przede wszystkim Koalicji Obywatelskiej, która w dyskursie politycznym dominuje, gra na własnym boisku. Widać zresztą, że ten obszar rozliczeń PiS jest ściśle związany z kalendarzem wyborczym – uważa.
– PiS jest z kolei w defensywie. Konsekwencją tego jest choćby to, że w niektórych przypadkach trzeba wziąć lupę, żeby na materiałach i ulotkach wyborczych dostrzec logo PiS. Na to zresztą jest przyzwolenie partii, bo decyduje pragmatyka. Jeśli to ma pomóc wygrać wybory, to nikt nie robi o to awantury – podkreśla.
I dodaje: – Nie jest to dobre, bo widać, że sprawy lokalne (teraz najważniejsze) schodzą na dalszy plan. Kandydaci wolą nawiązywać często do kwestii ogólnopolskich. Przykład. Dużo miejsca zajmuje sprawa budowania schronów, która jest ulokalniana, ale w rzeczywistości to kwestia państwowa, a nie samorządowa.
Bez fajerwerków
Kiedy wspomni się poprzednie kampanie samorządowe, to zawsze były jakieś spektakularne wyczyny. Zawsze jakiś kandydat przebił się ze swoją akcją wyborczą na łamy ogólnopolskie. Teraz takich fajerwerków nie ma. Nikt za bardzo nie zabłysnął.
Kiedy spojrzy się na banery i plakaty, to widać, że panuje sztampa. Niewiele w tym wszystkim różnorodności i oryginalności.
Armia kandydatów, czyli wybory w liczbach
W wyborach samorządowych wybierzemy blisko 47 tys. radnych. Ale kandydatów do tych miejsc jest ponad 183 tys.
Najwięcej wystawia PiS – ponad 21 tys. Trzecia Droga ma ich blisko 15 tys. a KO – niemal 13 tys.
Według analizą Uniwersytetu SWPS statystyczny kandydat jest mężczyzną w wieku nieco niższym niż 50 lat, z wyższym wykształceniem i nie należy do żadnej partii politycznej.
Napisz komentarz
Komentarze